[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głupiec! Nie, sir! Ani trochę! Po co tkwi na tej za-
traconej wyspie? powiedziałem. Nie po to, żeby
zbierać jaja.
152/257
Ma wspaniały pałac w ojczyznie i upudrowanych
lokai; jeżeli tam nie mieszka, to musi mieć jakieś
powody. Rozumiecie?
 Pewnie, że rozumiemy!  powiedział Huish.
 Więc musi robić tutaj dobre interesy  ciągnął
kapitan.  Przez dziesięć lat robił kokosy. Perły
i macice, rzecz oczywista. Cóż by innego mogło
być na takiej wyspie? I co jest również oczywiste,
macicę wysyła się regularnie przez  Trinity Hall , a
pieniądze za nią składa do banku, więc nam nic z
tego. Ale co jeszcze? Czy jest jeszcze coś, co chci-
ałby ukryć? Tak, panowie, perły! Po pierwsze dlat-
ego, że są zbyt kosztowne, żeby chciał je wypuścić
z rąk; po drugie, że perły wymagają długich per-
traktacyj i zawiłych transakcyj. I człowiek, który
sprzedaje perły... to tu, to tam, byle interes szedł...
taki człowiek jest wariat, a takim człowiekiem nie
jest Attwater!
 Bardzo możliwe  powiedział Huish  nie
dowiedzione, ale możliwe!
 Dowiedzione!  zaperzył się Davis.
 Przypuśćmy  wtrącił Herrick.  Przypuśćmy,
że jest, jak mówisz... że on ma te perły... zebrane
153/257
w ciągu dziesięciu lat. Przypuśćmy, że je ma... co
wtedy, pytam?
Kapitan, siedzący po przeciwnej stronie stołu,
skrzyżowawszy ramiona, znieruchomiał. Patrzył
badawczo w twarz Herricka, a Herrick uporczywie
patrzył w stół i na bębniące palce. Zakotwiczony
okręt kołysał się łagodnie i plama słoneczna
wędrowała po stole od jednego do drugiego.
 Słuchajcie!  zawołał nagle Herrick.
 Nie, najpierw wy wysłuchajcie mnie! 
powiedział kapitan.  Wysłuchajcie i zrozumcie.
My nie przedstawiamy dla tego draba tej wartości.
On jest z twoich, nie z naszych. Widział tylko
ciebie, a na mnie i na Huisha patrzył jak na psów.
Ratuj go, jeśli możesz!
 Ratować... jego?  spytał Herrick.
 Ratuj, jeśli potrafisz!  powiedział kapitan,
pięścią uderzając w stół.  Idz na ląd i przemów
mu do rozsądku.
Jeśli uda ci się sprowadzić jego i jego perły na
pokład... oszczędzę go. Jeżeli nie... będziemy mieli
pogrzeb. Czy dobrze mówię, Huish? zgadzasz się?!
154/257
 Nie łatwo darowuję obelgę!  powiedział Huish.
 Ale nie jestem także od psucia interesu.
Przyprowadz tego draba na pokład i niech przy-
taszczy ze sobą swoje perły, i róbcie sobie z nim,
co wam się żywnie podoba. Możecie się z nim
migdalić  potrafię i ja być uprzejmy.
 A jeżeli mi się nie uda?!  zawołał Herrick. Pot
wystąpił mu na czoło.  Mówicie do mnie, jak gdy-
bym był Opatrznością, jakbym wszystko mógł! A
jeżeli ja nie będę mógł?!
 Mój synu  spokojnie powiedział kapitan. 
Wytęż wszystkie swoje siły... bo ujrzysz rzeczy
niemiłe!
 Tak!  powiedział Huish.  Bo ujrzysz rzeczy
niemiłe!  tu spojrzał na Herricka i uśmiechnął się
swoim bezzębnym uśmiechem, w którym było coś
upiornego i groznego zarazem. Uszy jego przyjem-
nie musiało uderzyć trywialne wyrażenie, jakiego
użył, bo nagle zaśpiewał pełnym głosem piosenkę,
którą pewnie słyszał przed dwudziestu laty w, Lon-
dynie. Bezsensowną, płaską, głupią piosenkę,
obrażającą niemal swoją głupotą i tępym
bezsensem.
 Ciepło, piekło, ciekło, Aż pod nosem skrzepło!
155/257
Kapitan kazał mu zamilczeć. Twarz jego pozostała
niewzruszona.
 Tak, jak się rzeczy przedstawiają, może nieje-
den zawahałby się przed puszczeniem ciebie na
ląd. Ale ja do tych nie należę. Wiem, że mnie
nie zdradzisz nigdy, Herrick! A jeżeli chcesz mię
zdradzić... to idz i zdradz, do wszystkich diabłów!
 zawołał i wstał gwałtownie od stołu.
Wyszedł z kabiny. Na progu zatrzymał się, odwołał
Huisha  głosem ostrym, gwałtownym jak
ujadanie psa. Huish wyszedł. Herrick pozostał sam
w kabinie.
 Znam go!  szepnął kapitan do Huisha.  Gdy-
byś otworzył usta  wszystko przepadło!
ROZDZIAA 8
BLI%7łSZE POZNANIE
Aódka odjechała i była już na połowie drogi do
 Farallone ,
zanim Herrick zawrócił i niechętnie poszedł w
stronę grobli. Z najwyższego punktu na brzegu
jakby ironicznie patrzyła nań postać kobieca.
Głowa jej w hełmie odrzucona była w tył, potężne
ramię, najwyrazniej coś trzymające, perłową maci-
cą czy muszlę  wyciągnięte groznie w stronę za-
kotwiczonego szkunera. Wydawała się zuchwałym
bóstwem wyspy, które wybiegło z gęstwiny szy-
bkim krokiem i zastygło w tym ruchu. Herrick pod-
niósł oczy. Górowała nad nim, nad jego głową i
ramionami. Z dziwnym uczuciem ciekawości i zdu-
mienia zaczął odtwarzać w myśli dzieje jej
przygód. Tak! Długi czas była ślepym przewod-
nikiem okrętu śród fal, długo stała bezczynna w
promieniach jarzącego, piekącego słońca, które
jednak nie mogło jej oślepić. Czy to koniec jej
mnogich przygód?  zapytywał siebie. Co los go-
157/257
tuje jej jeszcze? I złapał się na tym, że żałuje, iż
ona nie jest boginią ani on bałwochwalcą, że nie
może zwrócić się do niej w tej godzinie próby...
Wszedł w chłodny cień palm, rosnących tu dość
gęsto. Powiew z morza pochylał ku sobie ich
pierzaste wierzchołki. Ze wszystkich stron, szybko
jak motyle lub jaskółki, pokazywały się i znikały
plamy słoneczne. Pod stopami piasek był sypki
i dość głęboki, więc nogi Herricka zapadały się
jak w świeżo spadły śnieg. Piasek w tym miejscu
nosił wyrazne ślady, że był kiedyś starannie ubi-
jany jak aleje w parku, ale epidemia zrobiła swoje
i warstwa jego narosła. Tu i tam między drzewami
przeświecały budynki osady, świeżo pomalowane,
wygodne, ale milczące jak grób. Od czasu do cza- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • delta-subs.pev.pl