[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Hovera okazały się niezbyt pesymistyczne.
Tuż przed świtem, łagodny sygnał powrotny radiolatarni gwałtownie wyrwał Wildheita ze
snu.
- Co się dzieje? - spytała Różdżka.
- Statek kosmiczny w stratosferze. najprawdopodobniej schodzi do lądowania. Chyba
mamy szczęście.
Włączył detektory i obserwował wędrującą w dół ekranu świetlną plamę. W tym czasie
wykresy widoczne na odczycie danych goniły się nawzajem jak oszalałe węże.
- Z pewnością ląduje, ale to nie statek Służby Przestrzeni. Rzadko widuje się, żeby ktoś
schodził w ten sposób do lądowania - na chybił trafił. Założyłbym się, że nie używa przyrządów,
jest pijany jak bela i steruje nogami.
- Czy to zle? - spytała poważnie Różdżka.
- Widzisz, w całej przestrzeni istnieje tylko jeden gatunek ludzi, który może sobie
pozwolić na coś takiego i mimo to przeżyć - to Rhaqui.
- Rhaqui?
- Cyganie przestrzeni. Są trzy lub cztery takie plemiona. Podróżują paroma starymi,
odratowanymi ze złomowisk statkami. Doborowa banda łajdaków, jakich wprost trudno sobie
wyobrazić. Nikt im nie przydzieli żadnej planety w przestrzeni, a oni sami są zbyt leniwi, aby
stworzyć swój własny świat.
Z końcowej trajektorii lotu wynikało, że obniżający wysokość statek zmierza docelowo do
radiolatarni pełzacza, Sposób, w jaki podchodził do lądowania był na tyle zwariowany, że Wildheit
wyłączył radiolatarnię kierunkową i odjechał na odległość około kilometra, by pojazd nie
wylądował mu prosto na głowie. Wreszcie ogromny kadłub wynurzył się z obłoków i wkrótce
dotknął ziemi. Osiadanie na pustynnym piasku trwało nieprawdopodobnie długo i wykonane było
niedbale.
- To na pewno Rhaqui - stwierdził Wildheit. - Damy im czas do wschodu, a potem
podjedziemy do nich. Mniej więcej tyle potrzeba, by ziemia wokół statku nieco ostygła.
Spostrzegłszy pierwszy promień słońca, Wildheit zawrócił pełzacz w kierunku
przestarzałego grata. Właz otworzył się prawie natychmiast i wygramoliła się z niego dziwacznie
wystrojona, szczerząca zęby postać, w olbrzymim trójgraniasty kapeluszu na głowie. Buńczucznie
szła im na spotkanie.
- Kes-kes Saltzeim - powiedział Wildheit do Różdżki. - Największy zabijaka z nich
wszystkich.
- Hej, inspektorze Jym! Ale zbieg okoliczności! Cóż za spotkanie!
- Byłby to istotnie zbieg okoliczności, gdybyś nie nasłuchiwał radiostacji FTL i nie
przechwycił skierowanego do wszystkich służb nadzwyczajnego wezwania pomocy.
Saltzeim znów zaśmiał się szeroko, wyszczerzając zęby.
- Nad-inspektorze - powiedział - dla ciebie wszystko jest bezprawiem. Przemyt, ucieczka z
odosobnienia, piractwo, złodziejstwo, gwałt - wszystko, co daje życiu trochę pikanterii. Nie znaczy
to oczywiście, żebym się tym rozkoszował. Ale ja mam dar przewidywania, rozumiesz?
- Rozumiem wystarczająco dobrze - odparł Wildheit.
- Sam wywróżyłem tę historię z Nad-inspektorem przestrzeni, uwikłanym w porwanie,
które się nie udało. Pomyślałem sobie, że skoro mam statek, a on nie, i jeśli to prawda, a nie bajka,
mógłbym może ubić jakiś interes.
- yle sobie pomyślałeś, Kes-kes. Rekwiruję twój statek. Mam na to Nadzwyczajne
Pełnomocnictwo Galaktyki.
- To tylko słowa bez sensu. Tak się zastanawiam, ile też zapłaciliby mi wrogowie
Nad-inspektora, żebym go tu zostawił. Czyste przypuszczenia, rozumiesz?
- Rozumiem. Ile żądasz, Kes-kes?
W trakcie rozmowy wysiadło ze statku około dwudziestu Cyganów, mężczyzn i kobiet,
starych i młodych. Uformowali krąg dookoła prowadzącej pertraktację dwójki i zainteresowaniem
im się przyglądali. Saltzeim udał, że uważnie obserwuje niebo.
- Chodzą słuchy o jakichś niegodziwych typach, którzy włóczą się w tej części przestrzeni
- zaczął. - To zawsze podwyższa stawkę za bezpieczny przewóz. W tych okolicznościach nie
mógłbym zabrać cię za sumę niższą niż ta, na którą opiewa Karta Kredytowa Nad-inspektora, czyli
za sześć milionów stellarów.
- Robaki przestrzeni zjadły ci rozum!
- ... i pełzacz...
- To własność Federacji, nie na sprzedaż.
- ... i dziewczynę.
- Ona nie podlega żadnym pertraktacjom. Słuchaj, wyświadczyłbym galaktyce przysługę,
gdybym uruchomił moje działo i zdmuchnął to szczurze pudło razem z całą twoją rodziną.
- Ale nie zrobisz tego, inspektorze Jym. Moje teledetektory mówią mi, że nadciąga, pędząc
przez pustynię ponad tysiąc jezdzców. Dobijemy targu?
- Proponuję ci trzy miliony stellarów. To około tysiąc razy więcej niż wart jest ten twój
cichnący statek.
- A pełzacz?
- Zostawię go na pustyni. Jeśli go załadujesz, zrobisz to na własne ryzyko. Za bezprawne
przywłaszczenie grozi kara śmierci.
- A dziewczyna?
- Absolutnie nie wchodzi w grę. Pierwszy, który jej dotknie, padnie martwy.
Saltzeim robił wrażenie, że dogłębnie zastanawia się nad całą sprawą.
- Ciężko się z tobą targuje, Nad-inspektorze Jym. Ale dogadaliśmy się. Przyjmij, proszę,
gościnę naszego statku. . Uniesie nas w przestrzeń, jak tylko znów go uruchomimy.
Wildheit wzruszył ramionami. Wiedział, że Saltzeim nie zamierza pozostawić pełzacza na
pustyni. Pokrzepiał go fakt, iż cała amunicja oraz części zapasowe rozmyślnie nie były typowe i w
dodatku tak skomplikowane, że nieodpowiednie posługiwanie się nimi okazałoby się
prawdopodobnie równie niebezpieczne dla atakującego, jak i dla atakowanych. Do obowiązku
należało uruchomienie za pomocą łącza radiowego mechanizmu samoniszczącego pełzacza.
Rozważał on teraz bilans ryzyka. W trakcie dobijania targu obserwatorzy użyli wyrażenia
 amindumi". Wildheit znając trochę zwyczaje Cyganów przestrzeni uznał, że rozsądnie byłoby
mieć pod ręką trochę dodatkowego uzbrojenia. Nieświadomi tego Rhaqui pracowicie zajęli się
umieszczeniem wyposażonego właśnie w ową broń pełzacza w ładowni. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • delta-subs.pev.pl